lenia około dwustu kroków od klina łąki, na którym zdawał się, jakby szukać schronienia. Widział ów czarny otwór. Przez niego to rzucono się przed trzema godzinami do szturmu, tamtędy to Gauvain dostał się do wieży, tam to na dole jej był szaniec oblężonych, tam były drzwi do lochu, w którym zamknięto margrabiego. Ta straż na wyłomie pilnowała go teraz.
Podczas gdy wzrok jego dostrzegał niejasno ten wyłom, ucho niewyraźnie słyszało powtarzające się, niby dźwięki dzwonu pobrzebowego, wyrazy: Jutro sąd wojenny; pojutrze gilotyna.
Ogień, który ograniczono i na który saperzy leli wszystką wodę, jaką mieli, gasł nie bez oporu i buchał od czasu do czasu płomieniem; słyszano chwilami, jak trzeszczały sufity i waliły się piętra jedne na drugie; wówczas tumany iskier wzlatywały niby ze wstrząśniętej pochodni, błyskawiczna jasność rozświetlała krańce widnokręgu, a cień wieży Tourgue, olbrzymiejąc nagle, wyciągał się aż do lasu.
Gauvain przechadzał się zwolna tam i napowrót w tym cieniu przed wyłomem. Chwilami zakładał na krzyż obie ręce z tyłu głowy, okrytej wojskowym kapturem. Myślał.
Zamyślenie jego było bezdenne.
Stała się szybka, nadzwyczajna przemiana.
Margrabia Lantenac przemienił się.
Gauvain był świadkiem tej przemiany.
Nigdyby nie uwierzył, aby coś podobnego mogło wyniknąć ze zbiegu jakichkolwiek okoliczności.