Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zapewne gorzałka? — spytał sierżant.
— Tak, i doskonała. Te wieśniaki jednak nie znają się na tem.
I otarła swój kubek.
Sierżant znów pytał:
— I otóż tak pani uciekasz?
— Trzeba.
— I tak przez pola i lasy, jak się zdarzy?
— Biegnę co mi sił starczy, potem idę, a potem padam.
— Biedna parafianka! — rzekła wiwandyerka.
— Ludzie się biją — wyszeptała kobieta. — Wszędzie dokoła mnie strzelają, nie wiem o co. Zabili mi męża. To tylko jedno zrozumiałam.
Sierżant uderzył kolbą w ziemię, że aż zadźwięczało, i zawołał:
— Co to za głupia wojna, niech ją licho porwie!
Kobieta mówiła dalej:
— Zeszłej nocy spaliśmy na mchu w drzewie.
— Wszyscy czworo?
— Tak, wszyscy czworo.
— Więc chyba spaliście stojąc.
I obróciwszy się do żołnierzy, dodał:
— Towarzysze, ci biedacy nazywają posłaniem ze mchu wydrążenie w starem, suchem drzewie, w które człowiek wsuwa się jak do pochwy. Nie macie się jednak czemu dziwić; nie każdy przecie musi być z Paryża.
— Spać w wydrążeniu i z trojgiem dzieci! — zawołała wiwandyerka.
— I gdy dzieciaki zakrzyczały — mówił dalej sierżant — przechodnie, nie wiedząc co się dzieje, musieli okrutnie się dziwić, że drzewo krzyczy: Tata! Mama!
— Szczęściem, że to lato — rzekła z westchnieniem kobieta.
I patrzyła na ziemię z rezygnacyą, a w jej oczach było jakby zdziwienie z wielkich katastrof.