stające z za niego dwie kolby pistoletów. Z pod płaszcza zwieszała się szabla.
Na odgłos kroków zatrzymującego się konia otworzono drzwi oberży i wyszedł oberżysta z latarnią w ręku. Była to pora pośrednia pomiędzy dniem a nocą; widno było na drodze, a ciemno w mieszkaniu.
Oberżysta spojrzał na kokardę.
— Obywatelu — rzekł — zatrzymasz się tu?
— Nie.
— A dokąd jedziesz?
— Do Dol.
— W takim razie wracaj do Avranches albo pozostań w Pontorson.
— Dlaczego?
— Bo w Dol teraz się biją.
— Ach! — rzekł jeździec.
I dodał:
— Dajcie owsa koniowi.
Gospodarz przyniósł nieckę, wsypał w nią miarkę owsa i zdjął uzdę z konia, który zaczął sapać i jeść.
Rozmowa toczyła się dalej.
— Obywatelu, czy to koń z rekwizycyi? — Nie.
— Twój własny.
— Mój, kupiony i zapłacony
— Zkąd jedziesz?
— Z Paryża.
— Nie prosto?
— Nie.
— Wierzę, drogi nie wszędzie są wolne. Ale poczta jeszcze chodzi.
— Do Alençon. Tam też wysiadłem.
— Ach! niezadługo nie będzie poczt we Francyi. Niema koni. Koń, wart trzysta franków, płaci się teraz sześćset i pasza też droga szalenie. Byłem
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/248
Wygląd
Ta strona została przepisana.