pujących i przekupionych, znamy zdrajców; są oni w tem Zgromadzeniu. Słyszą nas, widzimy ich i nie spuszczamy z oczu. Niech spojrzą nad swoją głowę, a zobaczą tam miecz prawa; niech zajrzą w swoje sumienie, a zobaczą tam hańbę. Niech-że się więc strzegą! — A gdy Robespier skończył, Danton, z twarzą obróconą do sufitu, z oczyma na wpół przymkniętemu, zwiesiwszy jedną rękę na poręcz — swej ławki, rozparł się na niej niedbale i zaśpiewał półgłosem:
Które nie są długie, jeżeli są krótkie.
Złorzeczenia i przekleństwa wywołały repliki. — Spiskowcze! — Zbójco! — Zbrodniarzu! — Buntowniku! — Umiarkowańcze! — denuncyowano się przed popiersiem Brutusa które stało w sali. Apostrofy, groźby, obelgi, wyzywania. Wściekłe spojrzenia z obu stron, wygrażania pięścią, pistolety sterczące z kieszeni, sztylety nawpół dobyte z pochwy. Niezmierne rozpłomienienie trybuny. Niektórzy mówili tak, jakby już byli pod nożem gilotyny. Głowy kołysały się przerażone i straszne. Górale, Żyrondyści, Feulianci, Moderantyści, Terroryści, Jakobini i Franciszkańcy; ośmnastu księży.
Wszyscy ci ludzie — to kłęby dymu, rozwiane w przeróżnych kierunkach!
Taką była ta Konwencya.
Dziś, po ośmdziesięciu latach, ilekroć przed myślą człowieka, filozofa, czy historyka, ukaże się to Zgromadzenie, człowiek ten zatrzymuje się i rozmyśla. Niepodobna nie zamyśleć się wobec tego wielkiego korowodu cieniów.