Przejdź do zawartości

Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Były to mewy, fregaty, kormorany — całe stada zdumionych morskich ptaków.
Prawdopodobnie wielka skała była ich zajazdem — tu przylatywały na noc, Gilliatt zajął tam jeden pokój. Ten niespodziewany lokator niepokoił zwykłych mieszkańców.
Człowiek w tem miejscu! nigdy tego dotąd nie widzieli.
Niespokojne latanie trwało chwil kilka.
Zdawało się, że ptaki czekają, aż się Gilliatt oddali.
A on, zamyślony, śledził za niemi wzrokiem.
Ten wir latający musiał coś postanowić. Krąg przeistoczył się w linję spiralną i chmura skrzydlata zapadła na drugi skał koniec — na opokę Człowieka.
Tu zdawało się, że ptaki się naradzają. Gilliatt, wyciągając się w swej granitowej pochwie i podkładając sobie kamień pod głowę, długo słyszał, jak kormorany przemawiały kolejno, kracząc jeden po drugim.
Potem umilkli i wszystko usnęło: ptaki na swojej skale, Gilliatt na swojej.

VIII.
Impertunaeque volucres.

Giliiatt spał dobrze. Było mu jednak zimno, przebudzał się więc od czasu do czasu. Rozumie się, że nogi umieścił w głębi, a głowę u wejścia do groty. Nie zadał też sobie trudu z uprzątnięciem ze swego łoża mnóstwa kamyków wcale ostrych, które bynajmniej nie przyczyniały wygody.