— Sami wiecie, że to nieprawda. Niema strachów na świecie.
Dom stawał się coraz wyższym i wyższym. Głosy dolatywały coraz wyraźniej.
Dzieci zbliżały się do rudery.
Zbliżając się spostrzegły, że w domu było jakieś niby przyćmione światło. Rzeczywiście blatfawe światło rozlane we wnętrzu domu, zdawało się wychodzić ze ślepej latarki: przy takiem oświetleniu zwykli czarownicy oddawać cześć djabłu.
Podstąpiwszy dość blizko, dzieci stanęły.
Jeden z malców Tortevalu, ośmielił się zrobić uwagę:
— To nie duchy; to białe damy.
— A co tam wisi przy oknie?
— Coś nakształt postronka.
— To wąż.
— Stryczek wisielca, rzekł z powagą Francuzik. Takie rzeczy przydadzą się duchom. Ale ja w nie nie wierzę.
I w trzech susach stanął pod ścianą rudery. To junactwo gorączkowe było złączone z trwogą.
Dwaj inni, drżąc ze strachu, poszli za jego przykładem, i przytulili się do Francuzika, jeden z prawej, drugi z lewej strony. Dzieci przyłożyły ucha do ściany. Rozmowa wciąż toczyła się w domu.
Widma tak mówiły zepsutem hiszpańskim narzeczem:
— Więc rzecz ułożona?
— Ułożona.
— Zgoda?
— Zgoda.
— Pewien człowiek zaczeka tu i odpłynie do Anglji z Blasquitem.
— A zapłaci?
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/141
Wygląd
Ta strona została przepisana.