— Winienem panu życie.
— Więc cóż?
Po tej odpowiedzi znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan jesteś z tutejszej pąrafji? zapytał młody człowiek.
— Nie, odpowiedział Gilliatt.
— A z jakiej?
Gilliatt podniósł prawą rękę do góry, wskaz na niebo i rzekł:
— Z tamtej.
Młodzieniec skłonił się mu i odszedł.
Ale zrobiwszy kilka kroków zatrzymał się, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książkę i powróciwszy do Gilliatta podał mu ją.
— Pozwól to sobie ofiarowć.
Gilliatt wziął książkę.
Była to biblja.
Wkrótce potem Gilliatt oparty o ścianę swego domu, widział, jak młodzieniec skręcił na ścieżkę wiodącą do Saint-Sampson.
Potem powoli opuścił głowę, zapomniał o nieznajomym, nie wiedział, czy istnieje jakie krzesło Gild-Holm-Uhr, — wszystko znikło w bezdennej otchłani marzenia. Tą otchłanią była Derucherta.
Zadumę jego przerwał głos wołający:
— Hej, Gilliatt!
Poznał ten głos i podniósł oczy.
— A co tam, panie Landoys?
Był to rzeczywiście Landoys, jadący faetonem zaprzężonym w jednego małego konika, o jakie sto kroków od domu Gilliatta. Zatrzymał się, by zawołać na niego, ale zdawał się być zakłopotanym i spieszył się.
— Są nowiny, Gilliacie.
— Gdzie?
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/111
Wygląd
Ta strona została przepisana.