Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, — mówił dalej, jak gdyby rozmawiając z sobą samym, — niezaprzeczone podobieństwo.
Z uwagą, prawie z żalem, spojrzał znowu na młodą matkę.
— To stryj, — powtórzyła drugi raz, ale teraz już szeptem.
— A! Paweł! to ty tutaj? rozległ się nagle głos Mikołaja Piotrowicza.
Paweł Piotrowicz, obrócił się skwapliwie i zmarszczył brwi; ale brat patrzył na niego tak wesoło, z taką wdzięcznością, że nie mógł nie odpowiedzieć mu uśmiechem.
— Dzielnego masz chłopca, — odezwał się i spojrzał na zegarek; — ja tu zaszedłem z poleceniem kupna herbaty...
I przybrawszy obojętny wyraz twarzy, Paweł Piotrowicz niezwłocznie wyszedł z pokoju.
— Czy sam tu przyszedł? — zapytał Mikołaj Teniczki.
— Sam; zapukał i wszedł.
— A Arkadzio nie był u ciebie drugi raz?
— Nie. Możeby lepiej było, żebym się przeniosła do oficyny?
— A to dlaczego?
— Sądzę, że takby wypadało na początek.
— N... nie, — wymówił z zająknięciem się Kirsanow i potarł ręką czoło. — Trzeba było pierwej... Jak się masz, gołąbku, — dodał ożywiając się nagle, a przystąpiwszy bliżej do małego, pocałował go w policzek; potem schylił się trochę i przycisnął usta do ręki Teniczki, która odbijała śnieżną białością od czerwonej koszulki Mitja.
— Mikołaj Piotrowicz! Cóż to znaczy? — szep-