Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mikołaj Kirsanow spojrzał nań przez palce ręki, którą ciągle pocierał czoło, i poczuł jakby ukłucie w sercu... Ale i tutaj obwinił samego siebie.
— Oto już nasze pola, odezwał się po długiem milczeniu.
— A ten las przed nami także, zdaje mi się, nasz? — zapytał Arkadjusz.
— Nasz, ale go sprzedałem. Będzie wkrótce wycięty.
— Dlaczego tatko sprzedał?
— Potrzebowałem pieniędzy; a przytem cały ten grunt ma przejść niebawem na chłopów.
— Którzy nie płacą ci czynszu?
— To już od nich zależy; zresztą czyż oni będą płacili kiedykolwiek?
— Szkoda lasu, zrobił uwagę Arkadjusz i zaczął rozglądać się wokoło.
Okolica, przez którą jechali, nie mogła się nazywać malowniczą. Pola, same pola, ciągnęły się rzędem aż do widnokręgu, to podnosząc się zlekka, to znów opadając; tu i ówdzie ukazywały się niewielkie lasy, lub też wężykowato wiły się parowy obrosłe niską i rzadką krzewiną, przywodząc oczom żywo na pamięć dziwaczne rysunki na starych planach z czasów Katarzyny. Trafiały się i strumyki ze ściętemi brzegami, i stawy okopane lichemi grobelkami i wioski z nizką chatą, pod ciemną, często nawpół rozwaloną strzechą, i przygarbione stodółki do młocki zboża, ze ścianami z chrustu splecionemi, których ziewające wrota ukazywały puste klepiska i cerkwie, jedne murowane, z poodrywanym tynkiem, inne drewniane, z pokrzywionemi krzyżami i spustoszonym cmentarzem dokoła. Potrochu ściskało się Arkadiuszowi serce. Jak gdyby