Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na człowieka, on w istocie rzeczy dwadzieścia razy jest gorszy od zrobionego mu zarzutu.
— Śpijmy już lepiej! — z urazą wyrzekł Arkadjusz.
— Z najwyższą przyjemnością, — odparł Bazarow.
Ale ani jeden ani drugi nie usnął. Jakieś uczucie, prawie nieprzyjazne, opanowało serca obydwu młodych. Po pięciu minutach otworzyli oczy i spojrzeli po sobie.
— Patrzaj, — odezwał się nagle Arkadjusz, — ten suchy liść klonowy oderwał się i spada na ziemię; jego ruchy są zupełnie podobne do ruchów motyla. Czy to nie dziw? To, co tak smutne i martwe, podobne do tego, co najweselsze i najżywsze.
— O, mój przyjacielu, mój Arkadjuszu! — zawołał Bazarow, o to jedno cię proszę: nie odzywaj się poetycznym stylem.
— Tak mówię, jak umiem... Zresztą, to despotyzm. Przyszła mi myśl do głowy; dlaczego jej nie wypowiedzieć?
— Tak jest, ale dlaczego i ja nie mam wypowiedzieć swojej myśli? Podług mnie wyrażać się poetycznie, jest to nieprzyzwoitość.
— Cóż tedy jest przyzwoitem? Wymyślać sobie?
— Eh, eh! Ty, jak widzę, masz stanowczy zamiar wstąpić w ślady stryjaszka. Jakżeby się ucieszył ten idjota, gdyby ciebie usłyszał!
— Jak nazwałeś Pawła Piotrowicza?
— Nazwałem go tak, jak na to zasługuje — idjotą.
— Tego nie mogę słuchać! — zawołał Arkadjusz.
— Aha! — odezwało się uczucie rodzinne, rzekł spokojnie Bazarow. — Zauważyłem, że to uczucie tkwi w ludziach bardzo głęboko wkorzenione. Gotów