Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niechludow w pierwszej chwili chciał skorzystać z tego i wpaść choć na chwilkę do siostry, lecz teraz po wrażeniach z całego rana, uczuł się tak wzburzonym i zmęczonym, że siadł na pierwszej lepszej kanapie w sali pierwszej klasy, a czując senność niezwykłą, położył się na bok, podsunął rękę pod głowę i zasnął.
Zbudził go lokaj we fraku, ze znaczkiem na klapie i serwetą w ręce.
— Wielmożny panie, wielmożny panie, czy to nie pan jest książę Niechludow? Jakaś pani szuka pana.
Niechludow zerwał się na równe nogi, przecierając oczy, przypomniał sobie, gdzie się znajduje i to wszystko, co widział dziś rano.
Stanęły mu w pamięci: pochód więźniów, trupy, wagony z zakratowanemi oknami i zamknięte w nich kobiety, z których jedna męczy się bez pomocy i opieki, a druga uśmiecha się do niego żałośnie z za kraty.
W rzeczywistości jednak było coś zupełnie innego: przed nim opodal stał stół wielki, zastawiony butelkami, wazami, kandelabrami i naczyniami, naokoło snuli się wyfrakowani lokaje, w głębi sali przed szafą z koszami owoców i butelek stał bufetowy, a przed nim widać było plecy podróżnych, cisnących się do bufetu.
W chwili, gdy Niechludow uniósł się na kanapie i wytrzeźwiał nieco ze snu, zauważył, że pasażerowie przypatrują się czemuś ciekawie, spoglądając raz po raz w drzwi. Zwrócił się więc w tę stronę i ujrzał, jak wnoszono na fotelu do sali jakąś damę, otuloną pledem. Na przodzie niósł fotel lokaj, którego fizyonomia była już Niechludowowi znana. Drugi szedł szwajcar w liberyjnej czapce, równie znajomy. Tuż za krzesłem szła elegancka panna służąca w fartuszku i niosła jakieś okrągłe zawiniątko