Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się o jakie dobre miejsce w mieście; nie chciała się upokorzyć, obruszyła się na pana. A czy to nam wolno panom wymyślać; ot i wygnali ją. A potem znowuż, u leśniczego byłoby jej dobrze, ale nie chciała i tam.
— Co się stało z dzieckiem? Przecież ona u was chorowała? Gdzie dziecko?
— O dzieciątku, to ja pomyślałam. Ona karmić nie mogła, ba, podźwignąć się nie mogła. Ochrzciłam dziewczynkę, jak należy, no i na wychowanie myślałam oddać. Jakże tu niewinną duszyczkę gubić, kiedy matka umiera. Drugie tak robią, że dziecka nie karmią, to i dzieciątko zgaśnie; ale ja myślę sobie, jakże to, trza się zakręcić, no i oddałam na wychowanie. Pieniądze były, ta i zabrali.
— A numer mieliście?
— A jakże i numer miałam, tylko że dziecko umarło. Ona powiadała, że jak tylko dowiozła, to skonało.
— A cóż to za jedna?
— A to taka już kobieta w Skorodnie mieszkała i tem się zajmowała. Nazywali ją Melania, ot niedawno teraz umarła. Ho, ho, mądra to była baba! Jak ona sobie z nimi radziła! Bywało przyniosą jej dzieciątko, a ona go weźmie i trzyma w domu i podkarmia. I podkarmia, panoczku ty mój, póki się komplet nie zbierze. A jak zbierze troje, albo czworo, to i wiezie. A mądrze miała wszystko zrobione: taka duża kołyska roztwierana na dwoje i tu i tam można kłaść. I rączka do tego dorobiona. Ot i położy ich ze czworo, główkami do siebie i nóżkami do siebie, żeby się nie pobiły i wiezie odrazu czworo. Smoczki im powkłada i dzieciny cicho leżą, robaczki.
— No i cóż?