Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, a jakże wy sobie dajecie radę?
— Ha, radzim sobie, ot, jednego syna na zarobek wysłałem, i u samego wielmożnego pana pieniędzy się pożyczyło trocha. I ot, do zapust wszystko poszło, a tu jeszcze podatki nie zapłacone.
— A ileż płacicie podatków?
— Z mojej chaty 17 rubli wychodzi. Oj, życie, to życie, nie daj Boże, nie wiedzieć, jak już wykręcać się, i rady nie staje, i głowy nie staje.
— A można wstąpić do waszej izby? — spytał Niechludow, postępując naprzód przez podwórko i z oczyszczonego miejsca, brnąc przez nietknięty jeszcze i ledwie rozgarnięty widłami żółty, cuchnący nawóz.
— A dlaczegoby nie, chodźcie.
I grzęznąc bosemi nogami po gnojówce, przeciekającej mu aż między palcami, wyprzedził Niechludowa i otworzył mu drzwi do izby.
Baby poprawiły chustki na głowach, opuściły spódnice i z przestrachem spoglądały ua pięknego pana, ze złosemi spinkami w rękawach koszuli, wchodzącego do ich chaty.
Z izby wyskoczyło dwoje dziewcząt w koszulinach.
Schyliwszy się nieco i zdjąwszy kapelusz, Niechludw wszedł do sieni, a nastąpnie do izby, zkąd wionął na niego zapach kwaśnego jadła. W izbie stały dwa tkackie warsztaty. Przy kominie gotowała stara baba, z zakasanemi wysoko rękawami na chudych, żylastych rękach.
— Ot, pan nasz i dziedzic, przyszedł do nas w gościnę — oznajmił stary.
— A prosimy, łaskawie prosimy — odezwała się przyjaźnie stara, ściągając zakasane rękawy.