Przejdź do zawartości

Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ko ramionami, zwróciła się do eleganckiego oficera, który odebrał z jej rąk próżną już filiżankę, i szczękając zgrabnie szablą o krzesła, przeniósł ją na drugi stół.
— Pan powinien także złożyć coś na ochronki.
— Ja się nie wzbraniani, owszem, całą swoją szczodrość zachowuję na tombolę.
— Tam dopiero ukaże się w całej swej potędze.
— Patrzcie, patrzcie, trzymam pana za słowo — zaśmiał się ktoś przekornie.
Dzień przyjęć udał się świetnie, i Anna Ignatiewna była w siódmem niebie.
— Mówił mi Mika, że pan jest zajęty w więźniami. Ja to doskonale rozumiem — mówiła do Niechludowa. — Mika (był to jej tłusty mąż Maslennikow) może ma swoje wady, ale pan wie, jaki on dobry. Wszyscy ci nieszczęśliwi więźniowie, to jego dzieci. On innym okiem się na nich nie patrzy. U est d’une bonté...
Tu przerwała, nie znajdując odpowiedniego wyrazu dla określenia bonté jej męża, i w tej samej chwili, uśmiechnięta, zwróciła się do wchodzącej, starej damy w fioletach. Porozmawiawszy, o ile nakazywała grzeczność towarzyska i zamieniwszy wiele pustych frazesów, Niechludow powstał i podszedł do Maslennikowa.
— Możesz mi poświęcić chwilkę czasu?
— Ależ naturalnie! O co chodzi?
— Przejdziemy tu.
Weszli do maleńkiego, japońskiego buduaru i siedli przy oknie.