— Ty rozkazałeś, panie...
— Pokój z tobą...
Pożegnawszy żołnierzu, wyszedł wojewoda do ogrodu, skąd widać było wzgórza: Celijskie, Awentyńskie i Kapitolińskie.
Zbliżył się do muru i nasłuchiwał.
Cicho stała noc miesięczna nad Rzymem i cisza zalegała jego ulice. Z dołu, z Velabrium, nie dochodził najlżejszy szelest. Nawet zwykły po zachodzie słońca turkot wozów z ciężarami nie zakłócał dziś spokoju prastarej stolicy.
Od czasu tylko do czasu dolatywał z różnych stron miasta głośny szum, jakby się ogromne stada ptaków nagle zrywały, wzbijając się w powietrze.
— Jeszcze ucztują! — mówił wojewoda do siebie.
Przed nim, nawprost Palatynu, wznosiło się wzgórze kapitolińskie, pokryte cale białemi marmurami.
Olbrzymia świątynia Jowisza, oblana błękitnawem światłem księżyca, milcząca, tajemnicza, była podobna do sennego zjawiska. Jej mury zdawały się tak lekkie, jakby się na nie nie kamienie złożyły, lecz mgły srebrzyste.
Każde oko rzymskie zatrzymywało się z dumą i radością na tem mauzoleum „wilczego plemienia.”
Dary licznych narodów, rozwieszone na filarach i ścianach świątyni, opowiadały o głośnych czynach, wielkich cnotach i nieśmiertelnych zwycięstwach.
Ale do serca wojewody nie mówił nic ten przybytek sławy rzymskiej. On widział w nim
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/178
Wygląd
Ta strona została skorygowana.