Zrozumiał, iż dość jednego nierozważnego słowa, ażeby z tego ogromnego żalu, który się sączył z bólu pogan, buchnęły płomienie buntu.
Kiedy Symmachus mówił o obcych przybyszach i o świątyniach, stawianych „zabobonom Wschodu,” spoglądał na niego chrześcianin, jak na obłąkanego. Ten wiarołomny dostojnik wyzywał jawnie zemstę „boskiego i wiecznego” pana... W głowie nowego Rzymianina, olśnionego blaskiem dworu cesarskiego, nie mogło się takie zuchwalstwo pomieścić.
W jego żyłach nie płynęła krew dawnych legionistów i wichrzycielów stolicy, którzy przewracali trony z błahych powodów. Syn Allemana iniał cześć bałwochwalczą dla zaciągniętego zobowiązania i dla władzy prawowitej. Przysiągł Walentynianowi posłuszeństwo i przysięgi tej dotrzyma.
Śmiałość Symmacha dziwiła go więcej, aniżeli oburzała. Ten szaleniec nie zdaje sobie chyba sprawy z potęgi imperatora, inaczej bowiem nie narażałby się tak lekkomyślnie na jego gniew sprawiedliwy.
Na konsula i na tych wszystkich, którzy podnoszą ręce do Jowisza, by dać świadectwo nienawiści do prawdziwego Boga, spadnie ciężki miecz „wiecznego pana,” iż nie pozostanie po nich ani śladu. Daremnie błagają swoich demonów. Ci demonowie poszli w służbę Chrystusa, słabsi od ludzi.
Tak wierzył wojewoda. Przeto słuchał cierpliwie buntowniczej mowy Symmacha, układając w myśli plan wojny, którą wypowie wkrótce pogaństwu. Przedstawi dworowi w Wiennie położenie Italii, poprosi, aby legiony łacińskie przerzucono
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/169
Wygląd
Ta strona została skorygowana.