Był to starzec średniego wzrostu, krępy, przysadzisty, z karkiem byka. Długie lata zbieliły mu włosy i brodę, ale nie wzięły jego opalonej, słońcem i wiatrem pociętej twarzy, zdrowej cery.
— To ty, Teodoryku? — odezwał się wojewoda głosem łagodniejszym, niż zwykle. — Chcesz ze mną mówić?
Spojrzenie, jakie rzucił z pod czoła prostemu legioniście, życzliwe, przyjazne, świadczyło, że ten starzec był jego sercu blizki.
— Widzę na czole mojego orła od samego rana troskę — mówił Teodoryk, zbliżając się poufnie do stołu. — Dawniej wiedział zawsze stary sługa, kiedy jego pana coś bardzo bolało. Może jaki poganin obraził Waszą Znakomitość, może potrzeba, żeby Teodoryk spróbował jeszcze, czy potrafi rozbić pięścią czerep zuchwalca. Rozkażcie, panie!
Wojewoda uśmiechnął się.
— Nie jesteśmy w lasach Allemanii — odparł. — W Rzymie strzegą pachołkowie miejscy życia ludzi.
— I tu są ciemne zaułki — zauważył żołnierz.
— Gdybyś chciał wszystkich wymordować, którzy mi zawadzają, nie starczyłoby twojego życia, chociażbyś zgładził codziennie z tego świata stu pogan.
— Ładne domy mają ich bogowie — mówił żołnierz — aż bierze ochota wejść. To przyjemnie modlić się w takich pałacach. A co tam złota, drogich kamieni, posągów i malowideł... Tylko patrzeć i podziwiać... Całe miasto możnaby wystawić z tych świątyń rzymskich. Jest ich sto sześćdziesiąt. Policzyłem.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/148
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.