wspólny smutek, czy radość, połączyły ludzi różnego wieku, różnych stanów i zajęć, tworząc z nich jedną rodzinę.
I przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ogrzanych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Lecz nie wszyscy Rzymianie brali udział w tem powitaniu prowincyi. Tam, gdzie się na zewnętrznym murze domów czernił znak krzyża, otoczony wieńcem laurowym, zbierały się gromadki, które śledziły niezwykłe ożywienie miasta okiem ponurem. Chrześcianie nie ściskali i nie całowali gości. Trzymając się na uboczu, szeptali pomiędzy sobą, zdumieni wielkiem mnóstwem przybyszów. Zdawało się, że cała Italia wyruszyła do Rzymu, aby dowieść Galilejczykom, że nie oni mają prawo do grodu Romulusa.
I rzeczywiście... Gdyby się te tłumy, napływające ciągle wszystkiemi bramami, rzuciły na wrogów starej wiary rzymskiej, byłyby jutro kościoły chrześciańskie puste.
Zrozumiał to bardzo dobrze Winfridus Fabricyusz, który czuwał z wytężoną uwagą nad ruchami pogan. Dowiedziawszy się, że Symmachus i Flawianus rozesłali po kraju gońców z listami do senatorów, kapłanów i dekuryonów, odgadł zamiary naczelników starorzymskiego stronnictwa. Chcieli oni w dzień pogrzebu swoich ofiar, zdeptanych przez zawieruchę uliczną, przerazić chrześcian wielką ilością prawowiernych Rzymian.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/127
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.