Urok wielu wieków bronił Atrium Westy przed brutalną wrzawą ulicy. Prawo karało wszelkie zakłócenia spokoju ciężkiem więzieniem, zaś śmiercią mężczyznę, któryby się ośmielił wtargnąć po zachodzie słońca do przybytku świątobliwych dziewic.
Cześć długiego szeregu pokoleń opasała dom kapłanek wałem tradycyi, silniejszym od warowni, najeżonej basztami.
Bo westalki strzegły najdroższego skarbu pogańskiego Rzymu. W ich małej świątyni palił się wieczny ogień, wyobraziciel geniuszu „wilczego plemienia.“ Był on tem dla całego narodu, czem ognisko domowe dla rodziny. Wszystkie święte ognie Italii i ziem zwyciężonych zlały się pod złoconą kopułą Westy w jeden wspólny płomień — symbol cnót obywatelskich i rodzinnych ludu rzymskiego.
I jak w domu prywatnym zanosił modły przed ołtarzem Larów[1] ojciec, głowa rodu, a wieńczyły go córki niezamężne, tak stał na czele kultu Westy najwyższy kapłan, głowa religii, a obsługiwały go dziewice.
Tylko bowiem czyste ręce, serca i sumienia mogły się zbliżyć do świętego ognia, jeżeli bóg, którego był wcieleniem, miał przyjąć łaskawie składane ofiary.
Za zrzecenie się znów młodości, za życie bez uciech małżeńskich, wynagrodził lud rzymski kapłanki Westy bardzo hojnie. Postawił je na pierwszym szczeblu drabiny społecznej, tuż obo[2] senatorów, otoczył opieką prawa i powszechnego szacun-