Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wziąłem z przed oczu twoich tych ludzi — mówił prefekt, gdy został sam z winowajcą — abyś mógł do mnie mówić, jak człowiek wolny do wolnego. Nie staraj się mnie usidlić kłamstwem, gdyż tylko szczera prawda znajdzie u mnie pobłażliwość. Zbliż się! Co masz na usprawiedliwienie twojego występku?
Hortenzyusz, podszedłszy do krzesła kurulnego, ukląkł na najniższym stopniu podwyższenia.
— Podnieś się — wyrzekł prefekt. — Stoisz przed Nikomachem Flawianem, który nie uznaje zwyczajów wschodnich. Porzuciłeś bez pozwolenia wikaryusza południowej Italii miasto, powierzone twojej opiece, wzgardziłeś godnością, przywiązaną do twojego dziedzictwa. Ty wiesz, że dekuryon musi umrzeć na stanowisku swojem, taka bowiem jest wola boskiego i wiecznego imperatora. Dlaczego chcesz być rozumniejszym od naszego pana?
Dekuryon milczał, utkwiwszy wzrok w twarzy prefekta, jakby pytał, co i jak ma odpowiedzieć.
Zrozumiał go Flawianus, bo zachęcał:
— Już słyszałeś, że nie przebaczę kłamstwu.
— Znam wielu, których prawda zaprowadziła na Pole Hańby — odezwał się głosem ponurym dekuryon. — Zły to był zawsze doradca.
— Niewinny nie ma przed sądem moim potrzeby lękać się prawdy.
— Moja prawda nie znalazłaby łaski w Wiennie lub Konstantynopolu.
— Jesteś w Rzymie.
Dekuryon wahał się jeszcze, potem zaczął półgłosem: