Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc ustami. I on rozmawiał z kimś, którego nie widział, lecz przeczuwał.
Po dłuższem milczeniu odetchnął ciężko i zwróciwszy się do Sygara, wyrzekł:
— Wykupiłem cię kiedyś z rąk szczęśliwego gracza.
Olbrzym przyłożył rękę do piersi.
— Za wolność, którą cię obdarzyłem, należy mi się zapłata.
— Rozkazujcie, panie — mruknął Sygar.
— Nie odstąpisz jutro mojego boku, a gdyby pocisk lub miecz rzymski ramię moje ohezwładniły, dobijesz mnie.
Olbrzym cofnął się na koniu przerażony.
— Panie — prosił. — Nie zamykajcie mi Walhalli. Nawet złe duchy wzgardziłyby mną, gdybym stanął przed cieniami ojców, splamiony krwią mojego wodza.
— Będę za tobą świadczył w Walhalli — mówił Serwiusz — i bogowie dopuszczą cię do biesiady. Czy chciałbyś patrzeć na ręce swojego wojewody, zakute w żelaza rzymskie?
— O, książę! — zawołał Sygar.
— Przysięgnij, że mnie dobijesz, gdybym się nie mógł sam bronić.
— Miejcie litość nademną!
— Rozkazuje ci twój książę.
— Przysięgam! — wyrzekł Sygar głosem drżącym.
— Na głowę swojego ojca?
— Na głowę mojego ojca...