Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaledwie stopniały śniegi i puściły lody, ruszyły się znów na północy mnogie ludy, prowadząc z sobą cały ubogi dobytek. Podobało się im w bogatych ziemiach cesarskich, więc szły jeszcze gromadniej i zajęły jeszcze szerszą przestrzeń.
Król Wadomar, zagrożony we własnych siedzibach, party ze wszystkich stron przez falę rozhukaną, musiał uledz potężnemu prądowi.
I jak ubiegłego roku, zalały prawie równocześnie nieprzejrzane tłumy Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię.
Tym razem jednakże strzegł Rzym pilniej swoich granic.
W górach noryckich stał prefekt Makryniusz Windeks, a w Panonii gotowali się obaj cesarze do odwetu za klęskę zeszłoroczną. Chociaż Marek Aureliusz zawarł był przymierze z Markomanami, udał się mimo to na północ, przezimował w Windobonie[1], gdzie utworzył dwa nowe legiony z ochotników iliryjskich, i miał właśnie przekroczyć Dunaj, by ukarać zuchwalstwo sąsiadów, kiedy go oni uprzedzili.
Ze zwykłą gwałtownością barbarzyńców rzucili się najeźdźcy na przeszkody.

Żołnierz markomański, wypoczęty i obyty już z regularną bitwą, nie ustraszył się złocistej zbroi pretoryanów. Spadł, jak huragan, na Windeksa, zdeptał jego świetne kohorty i zwróciwszy się na lewo, pędził przed sobą obydwóch cesarzów, cofających się wzdłuż Dunaju do Panonii, dognał ich dziś

  1. Dzisiejszy Wiedeń.