Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by, używanej w wojsku rzymskiem podczas bitwy, oznajmiał mu dzień krwawy.
Z głównej kwatery wychodził już Publiusz, otoczony starszyzną i chorążymi. Wstąpił na mównicę polową i czekał na legion. Kiedy go otoczyli piesi i konni, łucznicy kreteńscy i balearscy procownicy, w te do nich przemówił słowa:
— Towarzysze! Do waleczności zagrzewać was nie będę, gdyż wiecie równie dobrze, jak ja, co należy czynić w obliczu nieprzyjaciela. Przypomnę wam tylko, że zwycięzców czeka moja pamięć i łaska boskiego imperatora, zwyciężonych zaś niewola u barbarzyńców. Broniąc czci i potęgi świętego Rzymu, bronicie własnej swobody, która jest najwyższem dobrem człowieka na ziemi. Pamiętając o tem, zwyciężycie albo zginiecie. Niech żyje imperator!
— Niech żyje imperator i jego legat! — huknęło wojsko.
— A ty, Marsie — mówił Publiusz dalej, odkrywając głowę — któryś ludowi rzymskiemu tysięcy wygranych bitew nie pozazdrościł, prowadź i dziś nasz oręż, jak to czynisz od wielu wieków. W boskie ręce twoje składamy nasze życie i naszą sławę.
W obozie zaległa na kilka chwil taka cisza, że słychać było wyraźnie brzęk łańcuchów, poruszanych w stajniach przez konie. Stary i młody, wierny i niewierny, Rzymianin i barbarzyniec, wszyscy zapomnieli w obliczu śmierci o swoich wątpieniach i różnicach wyznań i modlili się w skupieniu, polecając się opiece istot potężniejszych od człowieka.