Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie gniewaj się, Rudlibie, ale ty wiesz, że ród Serwiusza wydarł mojemu prawo przodownictwa.
— Odebrał je wam wiec powszechny, gdy przestaliście służyć plemieniu — odparł Rudlib.
Gdyby w tej chwili był odwrócił głowę, byłby na czole Willibalda dostrzegł głęboką brózdę, która zarysowała się pionowo między brwiami. Ale on patrzył przed siebie na dworzec Radboda, który majaczył w oddali w szarej mgle dnia pochmurnego.
— Gniazdo orle — wyrzekł półgłosem.
Słowa te wywołały na usta Willibalda uśmiech pogardliwy.
Uderzył konia piętami i puścił się wyciągniętym kłusem, powściągając wodze dopiero wtedy, gdy hufiec stanął u podnóża pagórka, na którym wznosił się dom Serwiusza.
Nikt się tu snadź nie lękał napadu, brama bowiem była na rozcież otwarta. Kiedy się jeźdźcy zbliżali do muru, doleciała ich z zewnątrz wrzawa wielkiego mnóztwa ludzi.
— Serwiusz nie szczędzi soku jęczmiennego — mruknął Willibald.
— Nas ugości niezawodnie winem rzymskiem — wyrzekł Rudlib.
Rozległy dziedziniec roił się od zbrojnych. Tysiące wojowników spoczywało pod gołem niebem na skórach niedźwiedzich, racząc się piwem, które służba obnosiła bezustannie w dużych dzbanach. Że gospodarz nie skąpił trunku, dowodziły czerwone twarze, żywe ruchy i podniesione głosy.