Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bie sprawy z jego zwyrodnienia i nie oceniały należycie swojej własnej siły.
Świadomość zanikających cnót rzymskich płoszyła sen z powiek Publiusza. Nieraz, w obozie, zrywał się w nocy z twardego posłania, chwytał miecz i obchodził straże. Zdawało mu się, że słyszy naokoło, w górze, na dole, w powietrzu, pod ziemią pieśń wojenną zwyciężonych ludów, spadających na legiony, aby zdruzgotać ostatni filar Rzymu.
Innym znów razem śniły się mu bunty wydziedziczonych. Miliony niewolników cięgnęły zewsząd do stolicy świata, domagając się praw obywatelskich. Jak powódź toczyła się ta czerń na złotą, marmurową Romę, prowadzona przez fanatycznych wichrzycieli.
Nowe religie i filozofie lęgły się w norach nędzarzów, a wszystkie wrogie wierze i tradycyom, na których wzniósł się gmach państwa. Wśród tych teoryj, groźnych dla Jowisza Kapitolińskiego, przerażał patryotów najwięcej ów „dziwaczny przesąd wschodu,“ targający się na cały porządek dotychczasowy.
Nie religią było dla Publiusza chrześciaństwo, lecz przewrotną doktryną społeczną, którą należy zdeptać bez miłosierdzia, jak gadzinę szkodliwą.
Udając obojętność na rzeczy tej ziemi, zapatrzeni pozornie tylko w jakieś wymarzone Królestwo Niebieskie, krzewiciele tego przesądu bałamucili łatwowiernych śmiesznemi obietnicami szczczęścia na innym świecie. Zamiast wszczepiać w maluczkich uwielbienie dla państwa, odwracali ich serca od niego, umacniając ich w nieposłuszeństwie.