Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokoju sypialnego i spoczął w ubraniu na łóżku. Togę tylko oddał szatnemu.
Właśnie miał zasypiać, kiedy się zasłona podniosła i na progu stanęła Liwia Fabia.
Nizka, krępa, z dużą głową, a małemi oczkami, nie była żona Marka kobietą urodziwą. Mimo lat młodych, miała cerę przywiędłą.
Popatrzyła na męża, potem zbliżyła się do niego i odezwała się głosem twardym:
— Przyszłam ci podziękować za uprzejmość. Sądziłam, że wrócisz dopiero jutro rano, albo może za tydzień. Jesteś mężem wzorowym.
— Bardzo mi przyjemnie, że masz o mnie tak dobre mniemanie — odpowiedział Marek, ziewając — ale będzie mi jeszcze przyjemniej, gdy zachwyt swój nad mojemi cnotami wyrazisz później, bo w tej chwili jestem śpiący, jak widzisz.
Liwia przygryzła wargi.
— Marku! — wyrzekła.
— Liwio!
— To musi się raz skończyć...
— Cóż takiego?
— Jestem twoją żoną...
— A ja twoim mężem...
— Wcale tego nie czuję.
— A ja, niestety, zbyt troskliwie.
Liwia pochyliła się nad Markiem.
— Żądam praw swoich — mówiła głosem stłumionym, w którym kipiał gniew.
— Nosisz moje nazwisko, a na sukni szeroki szlak purpurowy, o co ci głównie chodziło. Czegoż chcesz więcej?