Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieńce złote, a wozy i trony, na których się posuwali, otaczały kolegia kapłanów, przyodzianych w białe, powłóczyste suknie.
Za bogami narodowymi Rzymu postępowali mieszkańcy Olimpu z gromowładnym Jowiszem na czele. Każdy z królów niebieskich miał przy sobie świtę sług, żyjących z jego ołtarza. Muły i słonie, przybrane w barwne pióropusze i w chomąta, nabijane drogiemi kamieniami, ciągnęły ich wozy.
Długi szpaler dziewic poprzedzał igrzyskodawcę. Rzucały one pod jego stopy kwiaty, powiewając białemi zasłonami, które spływały aż na ziemię.
Na samym końcu jechał Publiusz. Otoczony klientami swojego domu i tłumem niewolników, stał na wysokim, złoconym rydwanie, trzymając w ręce berło patrycyusza z kości słoniowej. Z ramion jego spadał purpurowy, złotem dzierzgany płaszcz tryumfatora, a nad głową trzymał niewolnik cesarski wieniec z liści dębowych, znak zasługi obywatelskiej.
Cały ten świetny orszak spuścił się przy wtórze fletów i tub z Kapitolu na główny rynek i zbliżał się wolno do amfiteatru.
Tak namiętnie kochał lud rzymski igrzyska, iż przyznawał jego dawcy zaszczyty tryumfatora, pogromcy nieprzyjaciół.
Kiedy czoło korowodu, wkroczywszy przez bramę środkową, ukazało się w amfiteatrze, zerwała się burza oklasków. Wśród radosnych okrzyków widzów przeciągnął orszak wzdłuż muru, oddzielającego arenę od lóż senatorów, witany wrzawą nieustającą.