Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w bogów Olimpu, lecz we wszelkie życie po zagrobowe wogóle. Dla niego zarzuciła na siebie czarny płaszcz i przypomniała sobie obrzędy, zapomniane i zaniedbane przez czasy nowsze.
Ale Publiusz nie nadchodził. Miałżeby się Marek mylić?
Oparta o mur grobowca, wytężała Tullia wzrok w stronę bramy Appijskiej. Z miasta ciągnęły bezustannie gromadki robotników, przekupniów, żołnierzy i żebraków, udających się do szynków podmiejskich. Od strony przeciwnej wlokły się taczki i wózki wieśniaków, którzy nieśli Rzymowi swoich ogrodów plony.
Słońce zaszło już za morzem domów, zostawiwszy na zachodnim skraju nieba pomarańczową smugę, blednącą z każdą minutą. Łagodny zmrok południa osnuwał grobowce i drzewa powoli przejrzystą zasłoną, która nie zacierała ich konturów.
Tullia zaczęła się niecierpliwić. Jej brwi zsuwały się i rozsuwały, a w oczach migotały błyski ponure. Miałżeby Publiusz zapomnieć o rocznicy śmierci swojego dziada?
Ale nie... Właśnie ukazał się na drodze orszak, tak samo liczny, jak jej, i tak samo w żałobne przybrany suknie. Tullia poznała zdaleka Publiusza.
Szedł obok próżnej lektyki pieszo z Serwiuszem, otoczony tłumem klientów i niewolników.
Jeszcze się z Tullią nie zrównał, kiedy ona, przykrywszy głowę płaszczem, zwróciła się twarzą na wschód i wyciągnęła ręce. Nie modliła się, lecz spoglądała z pod czoła na drogę, badając, czy ją trybun zauważył. Ominąć jej nie mógł, bo grobo-