Strona:PL Tegner - Frytjof.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śledzi znajomy obszar dokoła,
Lecz choć wzrok mruży, choć wciąż do czoła
Przykłada rękę, nie widzi zgoła
Framnesu swego. — Tylko tam słupy
Czarne się wznoszą, jak kościotrupy.
Gdzie był dziedziniec, tam — przestwór goły;
Gdzie była przystań, tam wiatr popioły
I węgle kręci! — Drżący zeskoczy
Frytjof z pokładu, na brzegu staje —
Błędnemi oczy po zglisczu toczy
I ojcowizny swej nie poznaje
»Gdzież dom Torstena, kędym niewinne
»Przeigrał moje lata dziecinne?
»Niema go — zniknął!«

Wtem kudłonośny
Bran doń podbiega. Pies ten w krainie
Męztwem, wiernością zarówno głośny,
Szeroko wszędy imie swe wsławił:
On nie jednego niedźwiedzia zdławił —
Podbiega, staje, skomli i wyje,
Zagląda w oczy, skacze na szyję!

Za nim przez łąkę koń mlecznobiały,
O sarnich nogach, szyi łabędziej,
Ze złotem w grzywie, w cwał k’ niemu pędzi,
Staje, rży, głowę do ręki skłania,
Liże ją, prosi o chleb z tej dłoni;
Lecz pan uboższy niżeli oni,
Nic wiernym sługom niema do dania!

Na własnej ziemi dziedzic bezdomy,
Dzierżąc straszliwe zgliscze na oku,
Z przeszytem sercem tkwi nieruchomy! —
Alić z uboczy starzec sędziwy,
Młodości jego piastun troskliwy,
Hilding, przybliża ku niemu kroku,
I dłoń podaje — »Co się tu stało
Dziwu nie sprawia: gdy orzeł śmiałą