Nie wiedziałeś, że dłoń, którą uczyłeś śpiewać
potrafi nienawidzieć i pięścią grubieć pełną,
gniewu unosić żagiew —
Ufałeś. Nie ukoił twoich ust śpiew drzewa
i oczu blask nie zajął pod kopułą hełmu,
i serca nie nasycił krzyk wbity na bagnet.
Dzień rozbrój z woni siana. Sandały zielone
niech zostawi przed progiem, na którym go czekasz —
odejmij pustkę oczom, gdy w smutku zatoną
i nie daj mówić wiatrom o liliowych zmierzchach.
Bo kłamią. Po śpiewają gorejącą lawą,
że znowu dłoń na niebo jak na strunę złożysz,
muzykę podasz ustom —
Dzisiaj —
w piaskach cmentarzy
powiędły echa strzałów,
wiruje błękit niski jak wczoraj łaskawy,
jak lustro.
Każ trawie, by milczała. Jej śpiew cię zadławi,
spowije watą wzruszeń i ciśnie w niepamięć.
Nim ockniesz się już serce zagubisz w obrazie
i dłonie w przerażeniu milcząco załamiesz.
Dzisiaj
inaczej ziemię witać!
Wierzyłeś: słowiczym pieniem wierszy popłynie sława harda
i wzejdzie w barwnych tęczach, obudzi się w mitach.
Nie tak.
Nazbyt duszno jest słowom na wargach
ciosanym z łun i żalu o wadze kamienia —
Myślałeś: będzie prościej.
A tu słowa, śpiewne słowa trzeba zamieniać,
by godziły jak oszczep.