Strona:PL Tadeusz Gajcy - Widma.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy szeptem prosiłem: zostaw
na to granie, na tę spokojność...

Zstąpił szatan niedosłyszalnie, bo boso
i do lęku mojego podszedł
dotknął skroni i wyrzekł: chłopcze,
jeszcze będzie dana ci wolność.

Właśnie mnie ciemność wydała nogom, u których po pięć
palców węszących boleśnie. Zacząłem skarżyć się jękiem,
gdy mózg mój napełnił jak miedź
szelest nagły: to matka — w sukni huczącej na klęcznik
spadła jak ćma.

Dłonie rozwiała jak szarfy, a uśmiech blady był,
gdy dźwiękiem trącała powietrze rozkołysane jej zejściem:
Synu mój — uwierz w sny —
wielką prawdę znał fryzjer i rzeźnik:

Ten przeżyje na ziemi, kto wierzy,
i kto dłoniom własnym zaufa,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje,
a zapłaci mu pustka i cisza.

Kochaj płomień, który niweczy
i twą ziemię przepala jak kładkę
tak się zrodził pochmurny i męski
bohater.

Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu,
gdy nad włosem ci leci prosty;
niejednego on przecież nauczył
miłości.

I człowieka, w którego godzisz
mrużąc oko pod blask broni siny,
on nauczył boleśnie twą młodość
ojczyzny.

Synu mój, uwierz w sny: Po raz wtóry zapieje kogut,
a nad miastem proszącym o światło koral łuny ześle wam Ten
Który w dłoniach i wodę i ogień
sprawiedliwie waży na dzień...
ale więcej mówić nie mogę.