Strona:PL Tadeusz Gajcy - Widma.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było kresu tym czasom. Tyś spał
głowę rzuciwszy na wiosło, gdy zaczął buntować się płomień,
woda i blade powietrze. Latały ciała żyjących,
kości ich cienkie i żółte, raczej podobne słomie.
Zatapiał dziąsła zsiniałe w pierś córki śmiejący się ojciec
i kapłan kryjomo z kielicha krew twą od ust suchych lał.

Już woda spijała ziemię, już wodę pochłaniał ogień
i ogień ginął w powietrzu — ja ciągle leżałem jak martwy,
czując na zimnych policzkach dotyk żywiołów trzech.
Wąż poparzony się przywlókł, ciałem bezsilnym mi nogi
okręcił...
Ufałem — oto zbudujesz mi arkę
i weźmiesz na nią zwierzęta, tylko zostawisz mój grzech.

Potem mi ziarno przez ptaka
prześlesz — i włożę w doniczkę —
Siedem ogromnych nocy i siedem ogromnych dni
będzie kiełkować, aż wreszcie z nowego wyczytam zodiaku,
że wolna ziemia mnie czeka, spokojne żywioły wszystkie.

Nie było tak. Już sam jeden
leżałem i czułem me oczy
topiące się głębiej i głębiej w twarzy zlepionej z wosku;
dogasał ogień na studniach, woda walczyła z lewej,
a z prawej kapał bezdźwięcznie w łuk przechylony nieboskłon.

Próżnia zdławiła już dawno węża u moich nóg.
Twardniały w kamień korzenie mchów, tataraków i lilji,
w ustach mych pęd posępny warczał,
łagodnie spadała ziemia, księżyc się w tyle przechylił
i słońca leciała tarcza czarna na pół.

Jeszcze wierzyłem: wyślesz łuk
tęczy, gdy zbudzić się zdołasz —
lecz tyś spał — a u wiosła niespokojny tłum
twoich aniołów.
Więc nadzieję żegnając z warg zwaliłem szeptem,
który ogromnym wołaniem się rozległ i deptał
gwiazdy błędnie wiszące nad kolumnadą kosmicznych bram:

Nie złamałeś mej mocy —
jestem sam!