Strona:PL Tadeusz Gajcy - Grom Powszedni.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jasności mocna nade mną — mówiłem — wyrzekłaś: zwierz
i skrzydło i język i jeszcze — oko i gniazdo i ptak.
Nie, nie zapomnę tych imion; wszak i tam dane są: więc
zwierz był domowy i leśny, groźny lub cichy; a płacz
ptaka poznałem najwcześniej i skrzydeł białych sierp lotny
w powietrzu bardzo przejrzystym, jak błysk lusterka lub kruszcu,
Jasności jedna jest pamięć,daremna pamięć mych kroków
wciąż wracających uparcie, stopy raniących o muszle
drzew nad stawami, — o ścieżki puchem powietrza znaczone,
łąkę rzuconą ostrymi kwiatami do góry jak bronę,
o echo orkiestr chłopięcych, słowo człowieka, o uśmiech...

II.

Słychać wołania z przestrzeni, która się Ziemią nazywa
lecz wiele słychać posępnych.
Smutny przechodzi nad nimi jak kondukt ciemny krajobraz
i wtedy krzyk się podnosi ciężko jak ramię wiatraka:
o nocy, nocy niedobra,
oto zamiera w nas tętno,
daj zmiłowanie. O słońce
święte — żegnamy cię — w ptaków porannych kołatkach.

I drugie głosy nieznanych drżą nad świetlistym oparem.
W nim to zarysy kształtów, usta płomienia wypukłe
i sierść pagórków zjeżona, księżyc o twarzy zatartej,
profil nizinnych mgieł, pługi malutkich miast,
i las szeroki na łunie i wiatr brzęczący jak drucik.

W nim to — nieprzeniknionym — zegary huczą okrągłe,
parska wagonik pękaty, gwiżdże oliwa i para,
biegną stłoczone ku niebu domy ogromne jak stogi,
rzeka barwiona niebiesko mosty wygina na barkach,
ślepe maszyny kołami toczą przed sobą przestrzeń,
i ta opada na wzgórzach lub drogą w ramionach kaskad
drzewnych przystaje. Białe wychodzą procesje.
z jaskiń gotyckich o wieżach ze śpiewu, woni i światła.

Nie tutaj — jasności obca — gdzie żal mój nie zbawia, a snu
nie znają twoi synowie z innych poczęci brył,
nie tutaj — chłodzić ramiona wieczne a ziemskie na pół
o kwiaty jakich tam nie ma  ... Był ogród, w ogrodzie był
dom mój jak trawa spokojny i codzień otwarty wołaniu
czterech stron świata. Lekki
podnosił rano go opar, że świecił silnie jak diament
pod tęczą rzuconą niedbale na kwiaty w kolorach jak kredki.
Tam czas pomarszczył groźny bezsilnej dłoni dno
i owoc ziemski podał głodowi ciemnych warg,
jak liść znalazłem serce w mej piersi — i ten głos
przyzywa znowu ostry i woła mi: to kraj
ojczysty twoich źrenic, w których pomieścisz pamięć
czerwonych dłoni brzasku i czarnych dłoni nocy.
Tu śpiew ci był poduszką, kołyska na kolanie —