Strona:PL Tadeusz Gajcy - Grom Powszedni.djvu/09

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
DO ZMARŁEJ.

Pusty po tobie powietrza słup
oczy mi mrozem przekłuł;
dochodzi do mnie świergot twych stóp
gołębich, szelest
sukni najlżejszy, korali dźwięk
okrągły, nikły jak dzwonków pęk
u głowy twojej w kościele.

Ze snu powstaję i cieniem rąk
nierzeczywistych dla mnie i trudnych
szukam oddechu twojego. Skroń
zgina mnie ciężka jak kamień — i
widzę przez oczy, które mróz przekłuł:
ciało twe drobne tuli się w trumnie
w chłodnej koszuli jak w śniegu.

Rozumiem teraz błyskawic syk,
wołanie kwiatu, gdy pryska w twarz
kolorem silnym, i garstkę śpiewu
w krzaku pobliskim ciemnym jak głaz.
Lecz język wtedy martwy był. Nie mógł
odczytać pisma, które u powiek
nosiłem niemy światłu podobne.

Kto wzywał ciebie miłosną tak,
że ręką zimną, senną jak plusk
odwiodłaś świat ten? Godzina inna
była i inny księżyc się kładł,
sen gęstniał wonny, wiec w oczach rósł,
zagarniał usta. Ciało jak linia
proste zostawił... kroplami żal

Świec sinych pada i stopy parzy
bezradne, kruche w pościeli tej.
Twarz moja ciemna — noc na mej twarzy
wilgotna, czujna jak z tobą w śnie.
Kto głosem wzywał z ciemności nagłej
i wywiódł ciebie z miejsca miłego
ciało otworzył i na dnie skały

ziemskiej zostawił? — — —
Wysoki świat
leży jak słońce ślepe na brzegu
chmur spadających. I dudnią dna
wód po kamieniach z lawy i srebra,
z komet chodzących świetlisty łuk
tęczy zawisa lekki jak brew
i jak muzyka toczy się huk.