Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 34
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Mniej więcej. Wasz tygodnik ma być antysemicki?
— Bynajmniej! Zresztą później obszernie wszystko wam wyjaśnię. Obecnie chodzi mi o zasadę: — czy moglibyście podjąć się zasilania gotówką mego wydawnictwa, gdyby wam odpowiadał jego kierunek.
— A czy to wymaga dużego nakładu pieniędzy?
— Nic, drobiazg. Zresztą wkrótce „Tygodnik“ zacznie dawać grube zyski. Jestem przekonany. Więc w zasadzie moglibyście.
Domaszko zawahał się:
— Widzicie, kolego... jakby to powiedzieć... hm... ja sam oddawna myślałem... Wstępując na uniwersytet marzyłem o karjerze pisarskiej...
— O!...
— Tak. Pisywałem nawet wiersze, nowele, artykuły. Niektóre z nich były drukowane. Otóż ja z przyjemnością wziąłbym udział w wydawaniu pisma, a nawet w jego redagowaniu, czy tylko zasilaniu piórem...
— Zaraz — przerwał Piotrowicz — dwa pytania.
— Słucham?
— Pierwsze: czy należycie do jakiego stronnictwa politycznego i do jakiego?
— Dotychczas do żadnego.
— To dobrze. A teraz drugie: czy macie talent pisarski?
Domaszko poczerwieniał:
— O tem nie mogę mieć zdania.
— Bardzo się mylicie. Jedno jest pewne: człowiek nie wierzący w swój talent, napewno go nie ma. Wierzący też najczęściej nie mają, ale tylko najczęściej, nie zawsze. Rozumiecie?
— Niektórzy przyznawali mi zdolności, które nazywali nieprzeciętnemi — skromnie zauważył Józef.
— Tem lepiej. Zatem między nami jest rzecz do omówienia i chcę to zrobić prądko, bo zależy mi na przyśpieszeniu pierwszego numeru. Pozwolicie, kolego, że do was zadzwonię w najbliższych dniach. Oczywiście, wolałbym mieć do czynienia z wami, niż z Berskim. Cieszę się, żeśmy się spotkali, — spojrzał na zegarek — czwarta! Darujcie, że was przeproszę, wam jeszcze dużo roboty.
Józef pożegnał się z nim serdecznie, o ile można było mówić o serdeczności w stosunkach z Piotrowiczem.
Wychodząc przez mały pokoik ujrzał pannę Hejbowską w płaszczu i kapeluszu. Widocznie czekała na niego. Zrobiło mu się bardzo przyjemnie Ta śliczna panna to przecież wspomnienie najmilszych lat dzieciństwa w cichych słonecznych Terkaczach.
— No, nareszcie — przywitała go wesoło — już myślałam, że się nie doczekam.
— Naprawdę, pani była taka uprzejma...
— Nie uprzejma, tylko zaciekawiona, proszę pana... profesora.
Przypomniał sobie, że tak go nazywała ironicznie podczas lekcyj matematyki.
— Jakaż pani była wówczas nieznośna! — westchnął.
— Ale teraz już pan się o to na mnie nie gniewa? — zapytała figlarnie.
— Nie — potwierdził patrząc jej w oczy, które nic się nie zmieniły.
Widzi pan, wówczas byłam na pana strasznie zła, bo pan zawsze udawał starszego.
Roześmiał się:
— Przecież byłem starszy.
— No tak, ale... Wie pan co? Chodźmy do cukierni, musimy się przecież nagadać. Dobrze.
Domaszko spojrzał na zegarek:
— Pani pewno jeszcze bez obiadu?
— Bez, ale na obiedzie muszę być u wujenki.
— U wujenki... u pani Szczerkowskiej?
— A tak! Pan wie? Ja teraz mieszkam u wujenki Szczerkowskiej, bo po Terkaczach zostały... gruzy.
Spuściła głowę i szli w milczeniu. Ulice były pełne ludzi. Na rogach sprzedawano bukieciki pierwszych fijołków.
— Panno Lusiu... Ja też straciłem wszystkich najdroższych pod temi gruzami... Pewno już gęsta trawa na nich porosła...
— Trawa porosła — powiedziała ledwo ruszając wargami.
— Wola Boża — westchnął Józef.
Na rogu Chmielnej musieli przystanąć. Jezdnią przesuwał się sznur wozów z węglem. Mała dziewczynka o wysoko podkasanej spódniczce podbiegła z miską pełną fijołków. Józef kupił mały bukiecik i podał pannie Lusi.
— Takie kwitły na Raszycowem wzgórzu za rzeczką — powiedział.
— Takie, tylko tamte mocniej pachniały. Dziękuję. A z drugiej strony latem były cząbry, pamięta pan? Cały dywan.
— Panno Lusiu, a może jednak pójdziemy na obiad gdzieś do restauracji? Ja też jestem głodny.
Lusia zastanowiła się:

(D. c. n.).