Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 23
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Testament schował głęboko w wewnętrznej kieszeni, a kieszeń zapiął na wszelki wypadek agrafką.
Gdy przyjechał na „punkt“ zastał niespodziewane zmiany. W kancelarji pułkownika urzędowała rada delegatów żołnierskich, w magazynach Sojuzu przeprowadzał kontrolę jej delegat wzwodnyj Ostapienko, dotychczasowy magazynier ambulansu.
Pastuszkiewicz pakował manatki:
— Pluję na ten cały bałagan — mówił — flaki z człowieka wyciągną z tymi chamami.
Pułkownik Rubowicz z zazdrością spoglądał na walizy Pastuszkiewicza. Sam nie mógł opuścić „punktu“, zanim nie przyjedzie następca, o którego prosił w sztabie dywizji.
Radosławski sprawę postawił prosto:
— Ja jadę do korpusu polskiego. Jeżeli chcesz, żeby cię tu nie powiesili, jedź Józek ze mną.
Józefowi Domaszce wydało się to wszystko objawem zbiorowego szaleństwa.
— Jakże można porzucać swoje obowiązki — próbował zreflektować Radosławskiego.
Gdy jednak pomówił z nim dłużej doszedł do przekonania, że rzeczywiście obowiązkiem Polaka jest przejście do korpusu polskiego. Inne obowiązki w obliczu tego, głównego, maleją do zera.
Od dwóch dni nieustający deszcz. Kwiecień nie zapowiadał się pogodnie. Dach w baraku Domaszki zaczął przeciekać. Brudne krople wody kapały koło samego łóżka w brezentowe wiadro. W drugiem miejscu, koło stolika, również przeciekało. Gdy Józef zwrócił się do Pieczonkina, w którego kompetencji leżała naprawa uszkodzeń, ten tylko ręką machnął:
— Pocieknie i przestanie.
To wpłynęło na ostateczną decyzję. Istotnie dłuższe pozostawanie na „punkcie“ było bez sensu. Radosławski ma rację. Należy jechać.
Łatwo jest powziąć postanowienie, jednak nie zawsze równie łatwo jest przeprowadzić jego realizację.
Rada żołnierska zatrzymała Józefa, aż do przekazania składu bielizny według ksiąg wzwodnemu Ostapience.
Po dwóch dniach Józef skończył. Jednakże Radosławskiego już nie było, a Pastuszkiewicz czekał na jakieś pieniądze, które nie nadchodziły. Tymczasem pilnował ładowania czterech samochodów ciężarowych różnemi zapasami, zapotrzebowanemi do okręgu i głośno mówił, że od maja zabierze się do reorganizacji magazynów.
W nocy obudził Domaszkę, który spał — jak było umówione — w ubraniu. Samochody już stały na gościńcu za karczmą.
Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy ruszyły.
— Uważasz pan — ściskał Pastuszkiewicz łokieć Józefa — uważasz pan, gdy przyjedziemy z tem wszystkiem, zupełnie inaczej nas w korpusie przyjmą. Z posagiem, proszę pana! Nie obawiali się pogoni, bo na „punkcie“ pozostał tylko jeden samochód i to zepsuty. Zresztą do południa zdążą dojechać.
— Tak, panie drogi — kręcił się Pastuszkiewicz na twardem siedzeniu — nasi przodkowie nadciągali do wojska polskiego ze swemi pocztami, a my też nie z gołemi rękami. Tradycja, panie, tradycja!
Gdyby nie wypadek z przekładnią byliby na pierwszą. Reparacja zajęła jednak przeszło trzy godziny i auto pomimo naprawy szło źle. Gdy zatrzymały ich pierwsze straże polskie był już zmrok.
Pomimo „posagu“ w korpusie nie przyjęto Pastuszkiewicza i Józefa ze specjalnym, a przez nich spodziewanym, entuzjazmem.
Korpus — jak z wesołą miną powiedział im kapitan Borek — i tak miał multum zaopatrzenia:
— Starczyłoby na pięć korpusów!
I z ludźmi też nie bardzo wiadomo było, co robić. Pastuszkiewicz urządził się dzięki znajomościom w kancelarji prowjantowej. Józef przez dłuższy czas był bez przydziału zanim nie spotkał Radosławskiego.
Ten dostał już funkcję adjutanta dowódcy taborów dywizyjnych i na takież stanowisko wciągnął Domaszkę.
Roboty nie było wcale, bo, chociaż tabory przedstawiały się imponująco, samych adjutantów, oficerów i urzędników wojskowych, było kilkunastu.
Jednakże atmosfera panowała tu zupełnie inna, niż w oddziałach rosyjskich, z któremi Józef dotychczas się zapoznał.
Powszechnie dyskutowano o sytuacji politycznej w Rosji i na froncie, nadchodziły wiadomości z okupowanych Warszawy i Wilna. Wyraźnie mówiło się o niepodległości i podnosiło się cenność własnej siły zbrojnej.
Tymczasem przyszło lato.
Józef Domaszko przeniósł się do intendentury w Bobrujsku, gdzie spotkał kapitana Parczewskiego, sąsiada państwa Hejbowskich. Parczewski znał dobrze wuja Mieczysława, a Józefa widywał w Terkaczach jeszcze jako małego chłopca.

(D. c. n.).