gębą (jedna linja książęca), a hr. Skarbek, nieudały mąż Zofji, był jednym z najbogatszych magnatów w Galicji. W tem świetle można łatwiej zrozumieć niezwalczone trudności, jakie przez tyle lat piętrzyły się przed Fredrą w jego aspiracjach małżeńskich; można zrozumieć dziwną w tej mierze nieśmiałość napoleońskiego kapitana; zarazem można i w tym względzie nawiązać nici „osobiste” między komedją Przyjaciele a losami Fredry. Na tle ówczesnego galicyjskiego towarzystwa, łatwo zrozumieć, jakim atutem, jaką legitymacją dla syna pana Jacka Fredry musiało być owo hrabiostwo i czemu go się tak oburącz uczepił, zapominając pięknych maksym rotmistrza Lubomira. I kiedy znów patrzę na portret pani Fredrowej i widzę owo drżącą ręką matrony podpisane: „z Hrabiów Jabłonowskich Hrabina Fredrowa” (oba razy przez duże H), znowuż nie mogę oprzeć się podejrzeniu, że to ona, dubeltowa hrabina, była natchnieniem owej tak nieoczekiwanej w domu poety tytułomanji. To austrjackie, boże odpuść, hrabstwo było jego talizmanem; ono może stało się przyczyną, że mu rodzina żony przebaczyła talent pisarski... Bez tego, nigdyby może hrabina
runki finansowe — „dął” i tem bardziej przebierał. Chodzi o to, jaki był kurs danej rodziny na ówczesnej giełdzie towarzyskiej, a nie o to jakie były jej istotne tytuły do znakomitości. Pod tym względem ważniejsze od dzisiejszych heraldycznych rozważań są niewątpliwie opinje współczesne, odbijające się we wspomnieniach jakiegoś Kaczkowskiego czy Jabłonowskiego. Cóż z tego, że ktoś będzie dziś cytował senatorów fredrowskich, kiedy Fredrom właśnie pochodzenie od nich — słusznie czy niesłusznie — kwestjonowano? Nie potrzebuję dodawać, że cała ta sprawa obchodzi mnie o tyle, o ile może mi oświetlić fizjognomię człowieka i pisarza; pozatem ani mnie to ziębi ani grzeje.