Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marzenie i pysk.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczy; gdy, przeciwnie, ostatecznym celem nauki religji jest właśnie ten stosunek uczuciowy.
I to jeszcze nie wszystko. Ten sam nauczyciel religji, który stawia stopnie, rozdaje kary i dyskredytuje się w oczach uczniów dysputami, w które go wciągają, w niedzielę wkłada ornat i odprawia mszę, mszę obowiązkową, na której obecność jest kontrolowana, nieobecność karana. Ba, miałem katechetę, który sam, czy to obracając się „do ludu”, czy nawet w lustrach ołtarza umiał kontrolować zachowanie uczniów w czasie mszy i wciągał je do stopni! Czy można obrać skuteczniejsze środki, aby mszę odrzeć z wszelkiej tajemnicy i zrobić z niej katorgę więzienną?
Nie mówię o „egzortach”: tu już pióro omdlewa; wszelki opis byłby za słaby...
Tak więc, proces niszczenia w dziecku religji przez jej nauczanie można oznaczyć niemal ze ścisłością. Bolesny proces. Ileż nocy przepłakanych, ileż godzin przeleżanych krzyżem, w których malec opędza się daremnie zwątpieniu! Aż w końcu wszystko odpada. Zapewne, że z niejednego odpadłaby wiara dziecięca i tak, ale nie ulega wątpliwości, że nawet wówczas stosunek do spraw religji pozostałby nieskończenie lepszy, szlachetniejszy, niż bywa dzisiaj. Szkolna nauka religji nietylko odbiera religję, ale obrzydza ją. Płatek po płatku oskubuje ją do cna z jej godności. I trwa ta praca osiem lat! Komu nie da rady Stary Testament, temu poradzi dogmatyka, kogo nie wykończy dogmatyka, z tym się upo-