Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Bronzownicy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nigdy. Może instynktownie nie chciał się ocknąć? Może zbyt bolesne było mu przyznać przed sobą, że w tej „Sprawie“ zmarnował swoje życie? Bo oto w niespełna rok potem pisze:

...Otóż nie bądźmy obojętni, nie ważmy lekce prawd świętych, które Towiański podaje. Choćby on był najgorszym człowiekiem, choćby najniesprawiedliwszy był dla nas, choćby nam najwięcej zawinił, przyjmujemy ze czcią, z pokorą, ze skwapliwością, otwartem sercem, jako dary Boże, prawdy, które przez niego przechodzą w nas; zapominajmy w tej chwili o człowieku, a widźmy tylko Boga zlewającego na nas swoją łaskę...

Nie chodzi mi o to, aby tu ferować jakieś wyroki o Towiańskim ani o całej kwestji z pewnością o wiele bardziej złożonej, niż to nam pobożni towianologowie do wierzenia podają. I na tę właśnie jej złożoność wciąż zwracam uwagę. Już tutaj, w ponurem oświetleniu tej „rozprawy z towiańszczyzną“ najwierniejszego jej adepta, widzimy dwa światy: jeden, to gmina szwajcarska i jej kwietystyczne bytowanie w zbożnem samouwielbieniu, i jej to słodycze opiewają rozanieleni ówczesnego towianizmu adepci; drugi — to tragiczna farsa paryskiego Koła, gdzie ludzie żyjący bez promyka słońca, nieraz w ostatecznej nędzy, jak stary Goszczyński, utopiwszy w towianizmie wszystko, siły, talent, zdolność do życia, szamocą się bezradnie, gryzą, szarpią, niezdolni już ani żyć w tym zaklętym kręgu, ani też z niego się wyrwać. Skoro wciąż „reklamuje się“ towianizm niepospolitymi ludźmi, którzy doń przystali, pragnąłem ukazać, jak ci ludzie w nim się czuli i do jakiego ich stanu doprowa-

137