Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy wyjdziesz w tych łachmanach?
— Słuchajcie — rzekł cicho Morel, do sług sądowych, — miejcie litość nade mną. Nie mam odwagi pożegnać się z żoną i dziećmi, serceby mi pękło. Powiedźcie głośno, że przyjdziecie, za trzy, albo cztery dni i wyjdźcie, a ja potem wyjdę za wami na schody. Tym sposobem nie będą potrzebował żegnać się.
— Dobrze, ale nie daj na siebie długo czekać.
Kulas zbiegł na dół, kiedy oni wychodzili od Morela.
— Słyszycie, Magdaleno? — rzekła Rigoletta — męża nie wzięli; ci ludzie już poszli.
— Słuchaj, mężu, weź jeden wielki brylant, nikt się o tem nie dowie, a nas wszystkich ocalisz, — mówiła Magdalena w malignie — i Adelkę ogrzejemy, i nie umrze.
Morel, korzystając, z chwili, kiedy nikt na niego nie zważał, wyszedł na schody. Tam czekali na niego słudzy sądowi.
— No, chodź, już dawno czas!
— Przez litość, jeszcze chwilkę.
W tej chwili odezwał się dźwięczny głos ze schodów: — Ojcze mój, ojcze!
— Bogu dzięki, nie spóźniłam się — mówiła dziewczyna, coraz bardziej zbliżając się.
— Nie bój się, panienko, — odezwał się z dołu silny głos nieprzyjemny, piszczący — ja tu będę pilnować z miotłą, i nie wyjdą stąd, póki się z tobą nie rozmówią.
— Ludwika! Bóg pozwolił mi jeszcze z nią się pożegnać. — To ty, Ludwiko? ale jakżeś blada? co tobie jest?
— Nic, nic, prędko biegłam. Oto pieniądze — rzekła, odając woźnemu Malicorne rulon luidorów.
— Alboś wiedziała?
— Wiedziałam. Ale teraz jesteś wolny, chodźmy uspokoić matkę.