Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z drugiej — markiz....który ’dziś zabił pułkownika Koellera... (głośno): Ale, doprawdy.. ja... ja... nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to pisałem...
MARKIZ: Przeczytaj lepiej.
SERPENTINE: Opowiadaj dalej, markizie; to musi być paradne... Ale powiedz nam wreszcie nazwisko tej kobiety — to musi być ciekawe!
DES ROCHES (z żywością): Zmiłuj się, markizie, ani słowa więcej! (Ogólne poruszenie).
MONTAL (do siebie): Czyżby... ona? Nie, to niepodobne do wiary!
MARKIZ (ze śmiechem): Jakto! Czyż ten młody ojciec ojczyzny nie jest twoim uczniem? Jego powodzenie jest twojem — powinieneś cieszyć się z tego.
DES ROCHES (z powagą): Nikomu nie pozwolę z siebie żartować... ta sytuacja zaczyna być poprostu śmieszną... więc proszę przestać... Zmieńmy temat.
MARKIZ (wesoło): Ależ uspokój się, cierpliwości! Sam się uśmiejesz — pan Labyrynthe ukaże się w nowej roli — dotąd był znany, jako mąż stanu pierwszej klasy od końca — teraz poznamy go, jako Don-Juana — i to nieład, jakiego — z tego oto milutkiego liściku... (wyjmuje nowy list).
LABYRYNTHE (sili się na zimną krew, próbuje nawet się uśmiechnąć): Proszę o zamknięcie posiedzenia — wyrzekam się tej chwały... (na stronie): Aż mi krew w żyłach się ścina, jak tylko ten des Roches patrzy na mnie. I jak się to skończy... pułkownik Koeller...
MARKIZ: Pan Labyrynthe jest wspaniałomyślny i chce cię oszczędzać, kapitanie, niestety jednak, nie mam zamiaru go naśladować...
LABYRYNTHE (do siebie). Ten pielkielny markiz chce kapitana jeszcze bardziej rozłościć na mnie... W ładną hecę wlazłem!... (głośno): Uznaję wielkie talenty pana ka-