szę siostrzenicę, nim ją weźmie za żonę. Tego dnia była właśnie niedziela. Nasz folwark był bardzo porządny; Kerouët, Marya i ja, jak najładniéj wystrojeni, gdy pan Duvalon przybył w kabryolecie ze swym przyjacielem. — I cóż? Przyjaciel jego nie był jak to powiadają, ładnym chłopcem, lecz miał krzyż legii honorowéj, twarz poczciwego człowieka, i zdawał się jeszcze bardzo rześki na swój wiek, bo już mógł mieć czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt lat. Ten pan był bardzo uprzejmym dla nas. Kiedy niekiedy spoglądałam na Maryę; nie zdawało się aby pan Belmont bardzo jéj zawrócił głowę; lecz wiedziałem że była rozsądną; prócz tego, z jéj wychowaniem, zdawało mi się, że potrzebowała przedewszystkiém dobrego bytu, i że wiele rzeczy należało nam temu względowi poświęcić. Było to nieszczęście, bez wątpienia, lecz nie można się było wahać. Gdy ci panowie odjechali, powiedzieliśmy otwarcie Maryi jak się rzeczy mają. Ach! panie, ileśmy to łez wyleli, i ona, i ja, i mój biedny Kerouët; gdyż nasza droga dziecina bardzo jeszcze była młoda, a pan Belmont bardzo dla niéj stary... lecz przynajmniéj los Maryi był zapewniony, i mogliśmy teraz być spokojni. Zrozumiała to, poddała się losowi, a nazajutrz, gdy pan Duvalon znowu przybył, daliśmy mu słowo.
Strona:PL Sue - Artur.djvu/992
Wygląd