Strona:PL Sue - Artur.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lej; rozgrzewałem się w stajni, pomiędzy końmi, bo zimno dobrze jeszcze przejmowało; około jedenastéj zrana, słyszę że trzaskają z bicza, ale to tak trzaskają, jak kiedy się płaci podwieście groszy za przewózkę, a potém zadyszany głos Jana, który krzyczy: — Dwa konie do kocza! Oto właśnie, rzekłem sobie, to gratka dla mnie. Wychodzę aby zobaczyć podróżnego: było to niegodziwe koczysko, ze skórzanemi firankami, a co koloru, to nawet nie było widać, tak było błotem okryte. Rzekłem sam do siebie: No! to zapewne doktór, co spieszy do chorego, który już umiera. Aż tu do licha! słyszę głos, który się zdawał samego umierającego przyozdabiać, a który krzyczał z głębi powozu, jak tylko mógł krzyczeć najgłośniéj, na w pół kaszląc, na w pół dychając: — Ach! niegodziwcze pocztylionie! ach! nędzniku! chcesz mnie więc dobić, wioząc w taki sposób! — Bo też Jan-Piotr tak wiózł tego jegomości, że się aż z piastów dymiło. — Dosyć macie zapewne za wasze pieniądze, mój panie, — rzekł rozżarty Jan-Piotr, zaglądając do powozu.
— To najmniéj za cztery franki powózki, nie prawdaż? — odezwałem się do Jana-Piotra, który wyprzęgał, klnąc jak poganin.
— Za cztery franki? — odburknął, — o tak...