Ale zanotowałem już w zeszłym roku w Neapolu, że doskonała muzyka, jak doskonały balet[1], każą mi dumać nad tem, co stanowi w danej chwili przedmiot moich marzeń i nasuwa mi wyborne pomysły; np. w Neapolu o sposobie uzbrojenia Greków.
Otóż, dziś wieczór, nie mogę ukryć przed sobą, że mam to nieszczęście of being too great an admirer of milady I...[2].
I może doskonała muzyka, na którą miałem szczęście trafić po paru miesiącach jej braku (mimo że chodzę codzień do Opery), wywarła poprostu owo dawniej stwierdzone działanie, każąc mi żywo myśleć o tem, co mnie zaprząta.
— 4 marca, w tydzień później.
Nie śmiem ani przekreślić, ani potwierdzić poprzedniego spostrzeżenia. To pewna, iż, kiedy je pisałem, czytałem je w mem sercu. Jeśli je dziś podaję w wątpliwość, to może dlatego, że zatraciłem pamięć tego, co widziałem wówczas.
Nawyk muzyki i poczętych z niej marzeń nastraja do miłości. Tkliwa i smutna melodja — byle niezbyt dramatyczna, aby wyobraźnia nie była zmuszona myśleć o czynie — pobudzająca jedynie do marzeń miłosnych, rozkoszna jest dla tkliwej i obolałej duszy: naprzykład przeciągłe tony klarnetu na początku kwartetu z Bianca e Faliero, oraz opowiadanie Camporesi w połowie kwartetu.
Kochanek, posiadający wzajemność lubej, upaja się słynnym duetem Rossiniego z Armidy i Rinalda tak trafnie malującym chmurki szczęśliwej miłości i rozkosze pojednania. Przegrywka wśród duetu, w chwili gdy Rinaldo chce uciekać, oddająca tak wspaniale walkę namiętności, ma jakgdyby fizyczny wpływ na jego serce, działa nań wręcz realnie. Nie śmiem powiedzieć, co czuję w tej mierze; ludzie Północy okrzyczeliby mnie warjatem.