Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parapet okna, podjął zesztywniałe ciało i na zimnych ustach wycisnął długi pocałunek. Potem złożył ją na łożu z hebanu i przykrył jedwabnym chylatem w złote szafrany. W łożnicę śmierci wpadło parę promieni zachodu i roztoczyło się po płaszczu żałobną otęczą.
Starzec wzniósł rękę w stronę miasta:
— A teraz nam w drogę czas. Tam nas inni czekają. Pójdź bracie wyzwalać...
Słońce zwisło krwawą skargą u spodu widnokręgu. Ostatnie rzuty światła szły migocąc po roztoczy wód i skoraliły grzebienie. Tam, w dali pławiły się w złocie i purpurze rąby i cyple gór... Z przepastnych czar, źlebów, przełęczy przelewał się drogocenny, rubinowy płyn...
Od pałaców, meczetów, kamienic padały głębokie cienie i klinem wrzynały się w ulice, kładąc potężnemi liniami ich zolbrzymiałe zrysy. Z dołu bił w niebo ciężki, skwarny opar pogorzeli...
Na zegarach biła ósma. Przeciągłe, mosiężne dźwięki rozpierścieniały się w szerokich, poważnych kręgach, spadały niżej między domy, tułały się wśród pierzei ścian i głuchły zalękłe po zaułkach...

...Wyszli...