Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opuścił bezwładnie ręce i krokiem niedołężnym zniknął pomiędzy chatami.
Tymczasem Ben, jak kret wrył się już pod przyciesie budynku i krótką, migocącą w brzaskach poranka siekierką zaczął rąbać belki podwalin. Zbliżyłem się i usiłowałem raz jeszcze namówić go do zaniechania podkopu, lecz Heading ofuknął mnie gniewnie, prosząc, by mu nie przeszkadzać. Więc odszedłem.
Wśród ciszy letniego rana donośnie grzmiało po borach echo udarów siekiery, łomotał trzask szczerbionego drzewa. Nagle, spojrzawszy ku górze ponad chaty, zobaczyłem coś niezwykłego. Pląsające dotąd postacie dymów opuściły ręce i przerwały taneczny korowód. Fantomy, zamiast pędzić w przestworza niebios, nagle pochyliły się twarzami ku środkowi osady i wygięły kłębiastymi łukami ku domowi narad; dwanaście chudych, potwornie wydłużonych szyj wyciągnęło się w kierunku wietnicy, dwanaście mglistych grzbietów zakreśliło w powietrzu potężny kabłąk i skupiło się dookoła naczelnika; w środku wsi powstał mięsisty, mleczno-szary kłąb i zakotłował niespokojnym wirem. Z chaosu cielsk wychylały się zaciśnięte pięście, zwinięte groźnie kułaki, wyrzucały skręcone wściekłością ręce i wygrażały niewiadomo komu. Wtem dreszcz nagłej decyzji wstrząsnął roznamiętnione wężowisko i trzynaście poplątanych kształtów stopiło się w mgnieniu oka w zwartą bułę, która zwolna zaczęła wydłużać się jednolitą, pełzającą w kierunku zacho-