Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczęk żujących soczysty owoc palmy maripa, można było sądzić, że starzec śpi lub drzemie.
— Zapamiętał się — szepnął Ben. — Nic teraz wkoło siebie nie widzi. Jeśli masz ochotę z nim pogadać, musimy wejść do środka i obudzić go z zadumy. Nikt nam nie przeszkodzi — jest to widocznie jedyny mieszkaniec na całą wieś. Jakiś osamotniony przeżytek lub obłąkany stróż opuszczonych sadyb. Wejdźmy!
Chociaż Heading mówił półgłosem, przecież czujne ucho syna borów ostrzegło go o obecności intruzów, bo nagle oczy wodza straciły szklany wyraz i bystro spojrzały w naszą stronę.
— Bądź pozdrowiony w imię wielkiego Manitu! — przywitałem pierwszy, zbliżając się spokojnie ku siedzącemu.
Przypuszczając, że starzec należy do któregoś z licznie rozgałęzionych szczepów Atapasków, zamieszkałych w tej szerokości geograficznej, użyłem narzecza Czippewesów znanego mi z poprzednich wędrówek.
Indjanin zrobił głową przeczący ruch na znak, że niedobrze rozumie i przemówił jakimś dziwnym językiem, w którym odczułem podźwięki mowy szlachetnych Delewarów zmieszane z jakimiś wyrazami o obcem mi, swoistem brzmieniu: wódz nie należał do żadnego ze znanych mi plemion.
Mimo to, po wsłuchaniu się głębszem, jako znawcy wielu indyjskich narzeczy, rozumieliśmy go dość do-