Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąca w osiedlu. Ani jeden głos ludzki nie dochodził z tamtej strony.
— Co u licha?! — mruknął Heading, pochylając się ku mnie — osada sprawia wrażenie wymarłej.
— Nie widać ani jednej ludzkiej twarzy. Czyżby jaka opuszczona wieś? A może mieszkańcy wyszli na wyprawę wojenną?
— W takim razie pozostaliby przynajmniej starcy, kobiety i dzieci. Tymczasem tam zdaje się być pusto najzupełniej.
— Nie można tego utrzymywać na pewno z daleka. Zważ na to, że obecność ludzi mogą nam zatajać rozwieszone po całej osadzie dymy.
— Hm... może. — Ben przyznał mi po namyśle rację.— Skoro są dymy, muszą być i ludzie. Zbliżmy się trochę do tego oparzeliska. Może dowiemy się czegoś dokładniejszego.
Ostrożnie, bez szelestu zaczęliśmy pełzać od krzaka do krzaka, nasłuchując co chwila, czy jakiś podejrzany szmer nie odezwie się stamtąd. Lecz wkoło panowała głuchoniema cisza, spętana przegubami dymów.
Tak przyczołgaliśmy się do najbliższej chaty. Ben wcisnął się cały w rosnącą opodal leszczynę, ja przypadłem tuż za węgłem domu.
Wypatrywaliśmy powoli szczegóły miejsca.
Bez przerwy wysnuwające się z wnętrza chat dymy przesłaniały widok, nie pozwalając na przegląd całości. Trzeba było obraz uzupełniać fantazją, dotwarzać do-