Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziwiło — dziś był zbyt zmęczony, by się nad tem zastanawiać. Grał tylko z automatyczną uwagą, obliczał ze szczególną sumiennością, jakby z obowiązku, w rzeczywistości obojętny.
Właściwie narzucono mu tę grę, do której zupełnie nie był nastrojony. Uległ tylko życzeniu trzech swoich towarzyszy i przyjaciół z sąsiedztwa, którzy po hucznej zabawie w domu przyszłych teściów Rozmuskiego wprosili się doń już późno wieczorem na partję taroka. Cóż było począć? Ludzie mili, szczerze mu życzliwi, a nadto moralni sprawcy blizkiego już małżeństwa, przyjaciele-swaci. Wsiedli do sań i prosto od Załęskich zjechali do modrzewiowego dworu rodziny Rozmuskich.
Zjedli krótką, kawalerską przekąskę, wypili parę kieliszków starej, gdańskiej wódki i żwawo zasiedli do zielonego stolika. Rozgrzani siarczystym mrozem, sporą ilością wychylonych napoi i ciepłem dużej, staropolskiej świetlicy, panowie rozobozowali się w domu przyjaciela swobodnie, nie krępowani obecnością kobiet.
Kostrzycki, wesoły, smukły blondyn z bujną, zawadjacką czupryną, zrzucił nawet frak i przewiesiwszy go przez grzbiet krzesła, grał, nucąc od czasu do czasu jakąś krotochwilną piosenkę.
Zgorzelski, rosły, barczysty, właściciel żytomierskiego klucza, rozparłszy się szeroko w skórzanym, wypłowiałym już mocno fotelu, wtórował mu grubym ba-