Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrotem, lecz teraz zwyczajnie już przy biurku pod lewą ścianą i znów długie chwile spędzał w pozycji nieruchomej z twarzą ukrytą w dłoniach. Niekiedy pisał coś drobnym, nerwowym charakterem. Skończywszy, odrzucał gwałtownie pióro, prostował wątłą postać i znów rozpoczynał spacer. Chcąc widocznie zyskać na przestrzeni, wędrował po pokoju w linji kolistej, czemu nie przeszkadzało rozmieszczenie sprzętów. Spostrzegłem jednak, że linja ta załamuje się nierówno w okolicy prawego węgła od drzwi, gdzie stała szafa; tutaj krzywizna, którą opisywał, z wypukłej przechodziła we klęsłą: wyglądało tak, jakby tego kąta unikał.
Na tem wyczerpywał się temat snu. Po kilku godzinach takiej monotonnej wędrówki przerywanej dłuższym lub krótszym wypoczynkiem przy oknie, stoliku lub w którymś z foteli — smutny człowiek, a wraz z nim i obraz pokoju rozwiewał się i zapadał w senną otchłań, a ja budziłem się zazwyczaj już nad ranem. Tak powtarzało się co nocy bez zmiany.
Ta uporczywość powracających wciąż obrazów i styl ich tak znamienny doprowadziły mię niebawem do niezachwianego wniosku, że aktorem rozgrywającej się co noc pantominy nie jest nikt inny tylko Łańcuta. Sny te pełne melancholijnej monotonji były niejako plastycznem uświadomieniem duszy mieszkania, którą odczuwałem tak przygnębiająco za dnia, praktyczną materjalizacyą rzeczy za subtelnych dla stanu jawy.
Przypuszczam, że to samo działo się bez przerwy